
Dziewiczy rejs naszą niewiadówką N126n
autor: augustyn
31.05.2018
Joszka nie zdziwił wielki biały potwór stojący pod domem. Po otwarciu drzwi wszedł do środka, stwierdził brak zagrożeń, zakręcił na obu piętach i wyszedł. Pierwsze obawy okazały się płonne. W drogę wagabundzi!
Testowy wyjazd to weekend kwadrans drogi od domu, na nieogrodzonej działce nad jeziorem. Bywaliśmy tu wielokrotnie na kilkugodzinnych wycieczkach. Tym razem mieliśmy się zmierzyć z demonami nocy. Ciszą i ciemnością. Szczęśliwie to działka Joszka. Nasza działka to demony Joszka – rowerzyści, wścibscy spacerowicze, wędkarze i inne podejrzane towarzystwo. Co najmniej trzy działki w jednym miejscu.
Uwiąz młodzieńczy
Abyśmy my mogli spokojnie zająć się organizacją weekendowego pobytu, Joszko zajął się ochroną terenu. Pilnował, aby się nikt nie zbliżył, a jak już się jakimś cudem zbliżył, to żeby jak najszybciej się oddalił. Skutecznie. Uznaliśmy jednak, że jakiś nie do końca zdrowy cyklista mógłby dostać zawału na widok goniącego za nim wrzeszczącego potwora i Joszka trzeba chwilami zniewalać. Uwiązać znaczy się. Jak piesek sobie z tym poradził, pisałem ostatnio.*
Przygotowania do maratonu
Sielsko i leniwie cieszyliśmy się polskim majowym słońcem, grzejącym tak, jakby chorwackie było. Leniuchowanie przerywałem krótkodystansowymi wypadami za pieseczkiem. Cykl: samochód / rower / traktor, za nim Joszko, za Joszkiem ja, za mną kurz. Dobrze, że za mną, mogę zobaczyć, że pies stoi sto metrów dalej. Wołam więc. Ogląda się, uznaje, że może wrócić, to wraca. Kurz, ja, Joszko, wkurzona masuriana. Godzina spokoju. Oby cała godzina. Cykl: samochód /…
Mężczyzną być
W sumie to już przestałem się za bardzo niepokoić, jeśli to były pojazdy mechaniczne zamknięte. Ludzie nie powinni się bać. Za którymś razem jednak gdy zasapany po pogoni, podniosłem wzrok, zamiast zobaczyć pieska, usłyszałem szczekanie. Ruszyłem więc w te pędy na pomoc temu czemuś, co je Joszko zastrasza właśnie. Dobiegłem do ogrodzenia działki rekreacyjnej, na którą Joszko się zapędził. Jakiś mężczyzna mocował się z kłódką. Za jego plecami pieseczek drze japę.
– Dzień dobry! Przepraszam! – przekrzykuję czworonoga.
– Dzień dobry. A co? Groźny jest? – pyta wyraźnie zaskoczony człowiek.
– Nie, ale ludzie się boją, bo duży.
– Nic się nie stało. – uśmiecha się mężczyzna, otwierając bramę.
Zabieram Joszka, żegnam się i rozmarzam, że wszyscy tak podchodzą do Joszka. Człowiek widział, że nie ma w nim agresji, zignorował go i w chwilę później pies się uspokoił. Gdyby na niego reagował, wchodził w relacje, prawdopodobnie Joszko byłby bardziej pobudzony, zaniepokojony. I jeszcze głośniejszy. Już to widziałem.
Sień znaczy przedsionek
Przyszedł czas, aby zmierzyć się przedsionkiem. Teoretycznie mieliśmy ręcznie narysowany schemat połączeń rurek. Kolorowe tasiemki, które miały ułatwiać poskładanie tego do kupy. Teoria taka piękna, a na horyzoncie taka piękna katastrofa. Na wierne opisanie perypetii związanych z instalacją przedsionka musiałbym poświęcić dwa, trzy wpisy, więc zmilczę i pozwolę mówić obrazom.
Na froncie
Mając w końcu wszystko zorganizowane, mogliśmy odetchnąć i wieczorem zabijać nudę. Nie, nie nudę – zabijać komary. Chmary komarów! Wyglądało na to, że założyły bazę wypadową pod kempingiem i stamtąd wyruszały kolejnymi batalionami krwiożerczych bzyczących monstrów. Joszko znosił tę inwazję z wielkim stoicyzmem. Świecił przykładem dla nas, ale mało tego światła do nas docierało. Dostawało się owadom bronią chemiczną, mechaniczną, a nawet próbowałem osłabić ich morale z pomocą niewybrednego słownictwa, opowiadając im o tym, co je za chwilę spotka. Wszystko na próżno. Były górą. Górą, dołem, bokiem, każdą stroną i kierunkiem.
Lecą żurawie
Jako że facetowi nie wypada spać w skarpetach, to zmuszony byłem wstać około piątej rano. Rześkości poranka nie mogłem się oprzeć. Zanim się z pieleszy wygrzebałem, już usłyszałem wrzeszczące żurawie. Klangor to się nazywa i właściwe bardzo przyjemny jest. Joszkowi też się podobało. Nasłuchiwał tak długo, aż wysłuchał, że jeden z ptaków wylądował na łące obok nas. Przesadził bezczelnik – naruszył strefę ochronną wokół joszkowego letniskowego rewiru. Zmuszony przez poczucie obowiązku pies przegonił intruza.
Nie na długo. Sto metrów dalej, po drugiej stronie drogi wylądował kolejny żuraw, do którego przyleciał ten przed chwilą odgoniony i jeszcze jeden. Dreptały sobie spokojnie po oranicy, a Joszko po kilku minutach obserwacji z przydrożnej skarpy odpuścił im i wrócił do mnie.
Każda minuta to walka o życie
Poranek okazał się na tyle wczesny, że komary były nadal na baletach. Znowu czekała mnie walka. Bruce Lee w „Wejściu smoka” dał wskazówki, jak należy podejść do takich nieoczekiwanych wyzwań. Zastosowałem więc „styl walki bez walki” i poszedłem z kawą i książką na pomost, gdzie lekki wiatr zrobił za mnie całą robotę.
Wędkarzem być
Uwielbiam takie spokojne chwile. Cisza taka, że słychać hałas myśli w mojej głowie. Co? Hę? Nic nie mogę zrozumieć. Nie rozumiem sam siebie? Udar? Nieee, to tylko wędkarze na łódce. „Wędkarze” właściwie, bo jaki wędkarz tak kłapie dziobem bez chwili przerwy? Głos się po wodzie niesie, a w tej ciszy musiałem się wysilać, aby skupić na książce.
Martyrologia
Czasy się zmieniły. Kiedy ja jeździłem na ryby, aby zaznać ciszy i spokoju i zawstydzałem, kiedy stuknąłem wędziskiem o burtę łodzi. A ci trajkoczą jak arabscy straganiarze. Nawet język podobny – nic nie rozumiem.
Na stronie sześćdziesiątej szóstej zwinęli się i popłynęli w inne miejsce. Jaka ulga! Jaka cisza! Aż się boję westchnąć, by tej błogostanu nie zakłócić. I słusznie, bo długo nie potrwał. Ledwie kawę zdążyłem dopić, gdy zbliżył się pan spiningujący. Pomyślałem, że dam mu spokojnie obmacać toń w okolicy naszego pomostu i delikatnie stąpając po deskach pomostu, niezauważony poszedłem zaparzyć drugą kawę. Już prawie ósma.
Ja, awanturnik
Jak pomyślałem, tak zrobiłem. W ciszy zagotowałem wodę, zalałem wrzątkiem aromatyczny miał. Zostałem przy kempingu na skarpie, aby nie płoszyć człowiekowi ryb, łażąc po pomoście. Zbędna kurtuazja. Pan sam sobie je płoszył. Tak walił wiosłami po burtach, że Joszko uznał go za wodnego intruza i włączył tryb trzcinowego ujadania.
– Świetnie – myślę sobie – szybciej odpłynie. Niestety pan ma wszystko w nosie. Puszcza wiosła i grzebie w skrzyni. Wali, stuka, dudni. Kurde, ja jak bym chciał, to miałbym problem z robieniem takiego hałasu. Joszko gardłuje, człowiek pochylony grzebie w schowkach łódki. Obaj mają do tego prawo. Stoję sobie na skarpie z rękami założonym na piersi, pewnie ledwie mnie widać z wody wśród krzaków porastających brzeg.
Wreszcie znalazł! Wyciągnął paczkę papierosów. Oto, do czego zmusza ludzi nałóg! Tak, tak, my jesteśmy wolni, masuriana już od stycznia nie pali. A pan pali nadal. Przyglądam się uważniej, chyba widzę cień raka płuc. Nie, to tylko błysk słońca odbitego w drobnej fali szkwału, który przebiegł wzdłuż brzegu. Z nowej jak się okazuje paczki, palacz odwija folię i arystokratycznym gestem pozwala jej odlecieć w jezioro. Ożeż ty! Furia we wzbiera. Tylko wspomnienie Bruce’a Lee pozwala mi zachować spokój i nie rzucić na faceta z maczetą.
– Śmieci zabieramy do domu! – drę się z góry. Zaskoczyłem go. Rozgląda się, kręci po łódce, wreszcie dostrzega mnie na brzegu.
– Słucham? – inteligent, nierządnica twoja mać. Żadne tam „Co?” czy „Czego?”, tylko „Słucham”.
– Śmieci zabieramy ze sobą, nie wrzucamy do jeziora! – doprecyzowuję.
Chciałbym napisać, że przeprosił, wyłowił folię, ale on mnie zignorował, może nawet olał. I odpłynął. Krzyżyk na drogę i niech ci się żyłka splącze, kiedy będziesz rekordowego szczupaka ciągnął. Może dać na mszę w tej intencji?
* Wpis o wiązaniu: Palikowanie, czyli akcesorium z Dronki
Komentarze
W jakiś sposób podobne:
Kategorie:
