
Dwie smycze, dwa psy, jeden człowiek
autor: augustyn
14.10.2018
Czasem w towarzystwie Geńki, czasem z Hanutką, a czasem ze wszystkimi trzema kotami. Wieczorne zwierzynieckie spacery. Najpierw z psem jednym, później z drugim. I tak – choć Irga to szczeniaczek, to jednak Joszko ma pierwszeństwo. Tak po starszyźnie. Raz byłem najpierw z Irgą, ale cicho sza, tornjak się nie zorientował chyba, albo świetnie udaje. Innym razem zdecydowałem się na wyjście z dwoma jednocześnie.
Wyzwanie. Dwie smycze, dwa psy, dwie kupy, czyli już sześć, a ja mam tylko dwie ręce. Misja straceńcza. Zostanę poniżony, zyskam powód do dumy, a może po prostu się wkurzę?
Początek zaskakująco spokojny. Joszko jakby nagle stał się całkiem dorosłym psem, a nie raptem dwuletnim szczeniaczkiem. Kroczy dumnie na luźnej smyczy, nie ciągnie, nie wrasta w ziemię co chwila. Diabeł Irga nie biega dookoła. Udaje, że nie jest pobudzona. I całkiem nieźle jej to wychodzi. Pokonujemy kolejny, może już nawet pięćdziesiąty metr i nadal nic. Napięcie rośnie. I wreszcie jest.
Powinienem był zostać baletmistrzem
Stoimy, bo Irga kupczy na chodniku. Zabrakło nam kilku metrów do trawnika. Rączkę smyczy Irgi wkładam na nadgarstek, a uwolnioną dłonią wygrzebuję woreczek. Irga kończy i zaczyna poszarpywać, przeszkadzając mi w przygotowaniu woreczka. W końcu ze smyczą w zgięciu łokcia kucam i zbieram podłużne perełki ostatniego posiłku. Wiktoria! Odkładam woreczek na bok, zabiorę go w drodze powrotnej. I całe szczęście, bo lżejszej o kilka gramów Irdze puściły hamulce.
Lewa w górę, przysiad, obrót. Dwa kroki w przód i hamulec na prawej, żeby Joszko nie wymsknął się z luźnej obroży. Przysiad, obrót, noga w górę, półpiruet. Stop, prrr potwory! Irga jest sobą, a Joszko odpuścił stateczność i chyba bawią go moje wygibasy, bo pcha mi się między nogi, trąca pyskiem rękę. Mimo wszystko idziemy! Improwizuję ruchy, tworząc doraźne, własne formy Tai-chi, albo kata karate, zależnie od sytuacji. Nie pierwszy raz robię z siebie błazna.
I kolej na Joszka. Jesteśmy w najciemniejszym kącie parku. Jak mam zebrać po ciemku w tej trawie to, co zostawi Joszko? Jak? To proste. Smycz Irgi na kostkę lewej nogi, wygrzebać z pojemnika woreczek, rozdzielić jego ścianki, dmuchnąć do środka, wsadzić weń prawą dłoń, lewą w oczko smyczy Joszka, a później telefon z prawej kieszeni (lewą ręką, chyba tego nie przemyślałem do końca), latarka, kucnięcie. Lewą świecę szukając w trawie joszkowych skarbów, prawą, uzbrojoną w woreczek mam naszykowaną na chwytanie, jednocześnie, w przysiadzie kręcę biodrami i uważam, żeby smycz układała mi się na lewym udzie i nie wpadła w trawę, a właściwie w gówno. Uff, jest. Zebrane. Ruszamy w drogę powrotną.
Wykrok, unik, w górę, obrót. Pięć metrów w układzie pies po lewej, suka po prawej. Łapię oddech. I poleciałaaaa. Obie w górę, lekki przysiad i obrót z przekładaniem rąk, żeby się smycze nie splątały. Udało się. Dwa do przodu. Stop. Nadepnąć na smycz Irgi, żeby ją spomiędzy nóg Joszka wyciągnąć z drugiej strony. Jednak nie jestem doskonały. Kto by się spodziewał? Takiego obrotu.
Dom, nareszcie. Eksperyment dobiegł końca. Chwilowo nie planuję powtórki.
Komentarze
W jakiś sposób podobne:
Kategorie:
