Opuszczony lazaret albo Pan Kotek był chory

Opuszczony lazaret albo Pan Kotek był chory

autor: augustyn

07.03.2019


Pan kotek był chory i leżał w łóżeczku. I przyszedł Pan Doktor… Ten wierszyk to same kłamstwa i wypaczenia. To Pan Puszek był chory i wcale nie leżał w łóżeczku, bo zalegiwał trochę gdzie popadnie i do tego podejrzanie wyciągnięty, zamiast ładnie zwinięty w kłębuszek, jak to zadowolone koty mają w zwyczaju.

Domowy lazaret

Puszek

Puszkin zachorował. Początkowo myśleliśmy, że po prostu zeżarł coś, co mu zaszkodziło. Wszystkie nasze koty są wychodzące i polujące, także, jak sądzę w piwnicach sąsiadów, gdzie, niewykluczone, ludzie rozkładają trutki na myszy. Kiedy jednak znaleźliśmy dziwnie czerwone wymiociny, zaniepokoiliśmy się bardziej. Masuriana ustaliła, że to jednak nie wymioty a kał i zabrała kotka do doktora. Krwawą kupę też zabrała do doktora.

Podejrzenie kociego tyfusu, kociej cholery czy innej plagi, czyli panleukopenii. Panika, bo choroba bywa śmiertelna. Dostał wspomaganie, bo nie jadł już dwa czy trzy dni, zaczął terapię antybiotykową i teraz czekanie, co będzie dalej. Nie jadł, ale pił. Dobry objaw, nie odwodni się całkiem.

Kolejnego dnia i kolejnego i następnych doszedł mi dodatkowy punkt na liście obowiązków. Natychmiast po powrocie z pracy psy do ogrodu, żeby nie przeszkadzały i mogły załatwić swoje potrzeby, a ja ruszam na poszukiwanie w różnych dziwnych zakamarkach puszkinowych płynów ustrojowych. Co ja gadam, po prostu rzygowin i rzadkich gówien. W konsystencji, nie w występowaniu. Dziś trafiło za telewizorem. Papier, płyn, szmatka i do dzieła!

Na szczęście już drugiego dnia Puszkin odżył. Rozmiauczał się, zaczął jeść. Trzeciego już nawet domagał pieszczot. Za telewizorem co prawda znowu znalazłem placek, ale już nie dziwnie szklisty i czerwonawy, ale zwykłe brunatne gówno. Chyba nie grozi mu już przedwczesne porzucenie jednego z siedmiu żyć. Będzie żył nadal tym samym życiem.

Irga

Niedomaganie Puszkina nałożyło się na rekonwalescencję Irgi po sterylizacji. Sam zabieg zniosła dobrze. Nie wiem dokładnie, co jej wycięli, ale z zadziorności charakteru tego raptem sześciokilogramowego pieska nie uszczknęli nawet odrobiny. Po przebudzeniu, gdy pani weterynarz chciała nam ją przynieść, rozwarczała się i lekko ją ugryzła w rękę. Musieliśmy sami wyjąć ją z klatki. Ogonek zawirował na widok masuriany, na ręce i do domu.

Irga w kaftaniku i kołnierzu

Jej relatywną osowiałość w pierwszych dniach wzięliśmy za efekt tego, że przecież ma ranę na brzuchu. W kolejnych dniach zrozumieliśmy, że ta zmniejszona ruchliwość to efekt tego, że cały czas ma na sobie kubraczek, a często także miękki kołnierz z materiału mający utrudniać lizanie po brzuchu i próby pozbycia się kubraczka. Nie lubi ubranek. Teraz jest takim psim Robin Hoodem w cudnym zielonym kubraczku, a wcześniej, na niektóre spacery masuriana zakładała jej pelerynkę Batmana, podobnie redukująca jej mobilność. W sumie to ją rozumiem. Mnie też byłoby głupio w takich kostiumach. Nic to, Irga. Byle do piątku, bo brzuch goi się dobrze, niedługo pojedziemy na zdjęcie szwów. I kubraczka! A przecież ja pelerynki Batmana ci nie założę.

Irga w kaftaniku

Opuszczenie i tęsknota

Joszko i koty

Masuriana nas porzuciła. Dwa dni temu. Na ponad tydzień. Jednak miłość jej wszystko wybaczy (zdradę i kłamstwo i grzech, choć jest okrutna i zła), a może nawet ja jej wybaczę, w końcu to wyjazd służbowy. Jak to jednak wytłumaczyć zwierzętom? Już po dwóch dniach było po nich wyraźnie widać, że zostały bestialsko porzucone. Zrobiły się dziwnie czułe wobec mnie. Tylko Gieńka trzymała fason i zachowała charakterystyczną kotów niezależność. Choć nawet ona dynamiczniej reagowała na imię i przychodziła natychmiast. Nie mam jednak złudzeń – to czysty układ – żarcie. Jestem Panem Żarcia!

Gieńka na radio

Siedzę sobie wieczorkiem przy stole w kuchni, czytam Kruszyńskiego, piję kawę, palę faję, kiedy przyłazi Hania. Nie patyczkuje się, kładzie na książce, nie dając mi wyboru, trzeba pogłaskać. Głaszczę więc tak i siak. Nie mija minuta, gdy z krzesła obok na kolana włazi rekonwalescent Puszek. Zadziera łepek i mruczy. Głaszczę już dwa koty jednocześnie. Niezbyt długo.

Czuję na udzie jedną łapę Joszka, drugą łapę i oto już mam na udach cały joszkowy tors. A to nie byle co! Odgrodził mnie od Hani, a Puszka wypłoszył samym wąchaniem.
– Daj Puszku spokój. – mówię mu kolejny raz – Puszek jest chory, należy mu się trochę więcej uwagi. Ty jesteś zdrowy, nadal masz jajka, ciesz się tym, co masz. Ciesz się tym, póki możesz. – od pewnego czasu przestałem tak go straszyć, a zacząłem przygotowywać na ponurą przyszłość.

Wyprostował się na moich kolanach i spojrzał z góry, bo w tej pozycji ma łeb powyżej mojej głowy. Lubi być górą.

Joszko górą

Popatrzył mi chwilę w oczy, pozwolił podrapać po klacie i z boku pyska, po czym zgramolił się na podłogę. Przemyślał to, co ode mnie usłyszał? Wyciągam książkę spod Hanutki i wracam do lektury. Nie mija jeszcze strona, gdy Joszko wraca. I znowu włazi mi na kolana. No tak, tęskni za masurianą, rozumiem to. Pocieszam go gestami i wtedy dopiero kojarzę. On mnie chyba próbuje skłonić do wyjścia na spacer! Zerkam na zegarek, nie ma jeszcze 22.
– Za wcześnie. Za kwadrans. – rzucam mu standardowy tekst, choć ostatnio wewnętrzny zegarek mu się rozregulował i wcześniej działający podział czasu na kwadranse przestał mieć swoją moc.
Siedzimy więc. Ja tyłkiem na krześle on dwoma trzecimi siebie na mnie, a tylko tylne nogi na podłodze ratują mnie przed resztą prawie pięćdziesięciokilogramowego pieska na kolanach. Dobra, co za różnica, możemy iść teraz.
– Idziemy – rzucam cicho i zanim wybrzmiewa końcowe yyyy, Joszko stoi już czterema łapami na podłodze i gapi we mnie upewniając się, czy sobie jaj nie robię. Mimo że z tak poważnych spraw, jak wychodzenie na spacer jaj sobie nigdy nie robię.

Eureka w parku zamiast w wannie

Ciemno, pusto, głucho, jak zwykle. Nie idziemy daleko, mam w planie krótki spacer po pobliskim parku. Byliśmy tam wielokrotnie, teren znany, zapachy znajome, standardowe miejsca do sprawdzenia, wysikania. Nie tym razem. Joszko jest pobudzony, łapie trop, szerzej stawia nogi, ciągnie albo zastyga w jednym miejscu. Węszy, sapie, prycha, klekocze, ciamka, mlaska i wydaje jeszcze inne dźwięki, których nie potrafię sensownie nazwać. W końcu doznaję objawienia. Cieczka! Nie, nie u Joszka. Jakaś suczka w sąsiedztwie musi mieć cieczkę! Stąd to rozregulowanie godziny wieczornych spacerów (wcześniej pojawiał się punktualnie o 22) i ta nachalność, którą naiwnie wziąłem za czułość i tęsknotę. Spacer w tempie rwanym jak darń pod znaczącymi teren joszkowymi łapami kończy się bez zaskoczenia — w domu.

Joszko spogląda

Rozbieram Joszka, otwieram drzwi do pokoju i natychmiast wbiega Irga — nauczyła się, że teraz jej kolej i jest w gotowości. Zdejmuję jej kołnierz – kapturek, żeby czuła swobodniej. Kiedy robi stójkę “na surykatkę”, zakładam szelki, podpinam automatyczną smycz i odganiając się od Joszka, który próbuje się podłączyć i drugi raz wyjść na spacer, ruszamy. Zamykam drzwi i już na schodach słyszę, jak Joszko sprawdza, czy tym razem nie zapomniałem zamknąć drzwi na klucz. Choć niektórzy są innego zdania, to jest tak, że każdy właz można zamknąć na wiele różnych sposobów, a nie każdy jest zawsze w pełni skuteczny. I Joszko i ja to wiemy, masurianie brak w tej dziedzinie swobody horyzontów.

Na spacerze zachowuje się jak dawniej, przed sterylizacją. Jest wesoła i aktywna, czujna i krzykliwa, gdy coś ją zaniepokoi. I jak zwykle wypróżnia się w tak ciemnym miejscu, że muszę wyciągać telefon i oświetlać trawę, żeby zebrać to, co nie powinno tam zostać. Udaje się. Po powrocie w wiatrołapie czeka już Joszko jak celnik przy przejściu granicznym. Kontrola spacerowa! Irga zna już procedurę. Zanim odepnę smycz, staje, zadziera ogon i zawija biodrami, żeby Joszkowi łatwiej było nosem sprawdzić, co działo się, kiedy został odsunięty od wspólnoty i uwięziony. Ma doświadczenie, więc nie trwa to długo, ot parę niuchnięć tu i tam. Profesjonalista.


Podziel się, udostępnij, skrytykuj, albo pochwal, jeśli wolisz.

Komentarze


W jakiś sposób podobne: