Demony albo rozmówki na cztery nogi kute

Demony albo rozmówki na cztery nogi kute

autor: augustyn

23.06.2017


Podchodzi Joszko ze strzępem jakiejś zabawki w pysku i trąca mnie nosem. Tak to ja widzę i opisuję – podchodzi i trąca nosem. Dla obcego człowieka byłoby to raczej coś w stylu: „napada mnie jakieś bydlę i dźga tępym narzędziem”.

Czytam, więc niespecjalnie mi pasuje ten czas na zabawy. Próbuję go zbyć.

– Idź, pooglądaj telewizję. – Joszko patrzy mi głęboko w oczy, nie dowierza chyba.

– Inne psy są odganiane o tej porze od telewizora, a ja cię zachęcam do oglądania. Idź, korzystaj, bo mogę się rozmyślić. – chyba widzę iskierkę zainteresowania.

Joszko z zabawką w pysku

Gada

Gada, reaguje, może się pobawi? Mam zabawkę, bierz, łap, szarp. Zabierz, schowaj, rzuć. Zrób cokolwiek!
Gapi się tylko i gada. Zachęcam je, kuszę zabawką. No dalej. Działaj. A ono tylko gada. Czego chce? Nic nie mogę zrozumieć z tego bełkotu. Dziwadła…

To play or not to play

Bawić się, czy nie bawić? Jeśli pobawię się, to wyjdzie na to, że pies decyduje, co robimy. Jeśli go zignoruję, odgonię, to może będę się czuł złym, leniwym, okrutnym, niewrażliwym człowiekiem, traktującym psa przedmiotowo. Doświadczyłem i jednego i drugiego. Wybieram więc rozwiązanie alternatywne.

– Idziemy na siusiu – tak, wiem, jak to brzmi. Trudno, masuriana tak go nauczyła. Ja – czujny i ostrożny – przy ludziach słowa tego nie używam. I tym sposobem niektóre gesty Joszko już zaczyna rozumieć. Więc idziemy.

Dzieje się

Joszko gryzie gałęzie

Kiedy wieje wiatr, wiedz, że coś się dzieje.
Kiedy wieje wiatr, wiedz, że zło się śmieje.

Kiedy wieje wiatr, pojawiają się demony.
Kiedy pojawią się demony, możesz liczyć na tornjaka swego.
Podniesie alarm, choć na psy nie zadzwoni.
Bo to pies zbyt dumny jest, by o pomoc prosić obcego.

Idziemy! Już jestem pod drzwiami. Udaję super cool, zdystansowanego zwierza. Czekam cierpliwie, przez wizjer widzę najbliższą okolicę. Czekaj okolico, nadchodzę. Dziwadło, jak zawsze gramoli się i kręci w kółko, zamiast po prostu wyjść. Czasami uda mi się samemu otworzyć drzwi, ale teraz czekam. Wiem, znam, więc czekam.

Cienka czerwona linia

Wietrznie. Niby środek kontynentu a dmie porywiście, jakbyśmy na wyspach mieszkali. Wszystko się rusza, wydaje dźwięki. Joszko co jakiś czas skupia się na czymś. Nie zawsze wiem, na czym. Ustala poziom zagrożenia. Ma jedenaście miesięcy, wiec na razie chyba głównie dla siebie. Trudno ocenić, prawdziwego zagrożenia na szczęście jeszcze nigdy nie było. Nie zdradźcie mnie, że tak mało we mnie wiary w jego szczeniacze bohaterstwo.

Buczy. Rusza się. Gwałtownie jakoś. Rano tego nie było. Nigdy tego nie było. Tego, czyli czego? Co to?

– Popatrz, bezpiecznie jest – kucam obok wielkiej, tkwiącej w wysokiej trawie papierowej torby reklamowej targanej przez wiatr. Joszko jest jakieś półtora metra ode mnie. Ile smycz pozwala. Podchodzi po łuku na metr. Na pół metra. Wącha torbę wyciągnięty jak wyżeł na polowaniu.

– Dobry pies. Dobry.

Dziwadło nieodpowiedzialne jest. Przecież nie wiadomo, co to takiego. Nie sprawdziło. Nie powąchało, nie obejrzało, za to obróciło się do niego tyłem, narażając na atak. Dobrze, że jestem blisko i je ubezpieczam.
Nie wiem, co to, ale jest martwe, niegroźne. Możemy iść. Nie! Stój. Brrrr, wrrr, mrrr, mrrr. Coś jeszcze jest tam dalej. Sprawdzić trzeba.

Torba nieważna, za to w trawach, trzcinach, czy co to tam rośnie, Joszko wypatrzył, wysłyszał albo wyniuchał coś innego.

– Co widzisz? – usiłuję poprowadzić linię prostą od jego oczu w miejsce niepokoju.

– Dobra, chodźmy zobaczyć. – tak najłatwiej załatwić sprawę – poznać nieznane i demony wycofują się do swojej strefy mroku. Jak w egzorcyzmach – poznasz imię demona i już go masz! Teraz tylko parę zaklęć i „precz do piekła …”.

Joszko wykonał komendę – żeby zawsze tak się słuchał – i teraz już idzie pierwszy. Ciągnie w trawę, w dół, do częściowo wyschniętego rowu. Opadów przesadnych ostatnimi dniami nie było zbyt wiele.

– Nie, tam cię nie puszczę. Nie ubabrzesz się pod samym domem tylko po to, żeby ustalić nieobecność urojonego wroga – tłumaczę psu. Raczej nie słyszy, na naprężonej smyczy rozkraczony hipnotyzuje coś gdzieś tam kilka metrów od nas. Nie chcę się szarpać, więc przesuwam trochę w bok, lekko pociągam za smycz.

Joszko w pogotowiu

– Idziemy – w bok to nie na przekór, łatwiej Joszka zachęcić do takiego ruchu. Robimy parę kroków w trawie z boku rowu. Nijak nie mogę ustalić, co psa tak zajmuje. A zajmuje mocno. Chwyciło i nie odpuszcza. Z tego boku, z drugiego. Ciągnie w błoto rowu. Leży tam żubr, ale Joszko wie, że to tylko puszka. Może plastikowa butelka go wabi? Zabawka lubiana przecież. Jednak warczał wcześniej, to nie tylko ciekawość czy chęć zabawy. Aż tak wyrafinowanych oszustw po Joszku się nie spodziewam. Naiwny jestem?

Joszko niezdecydowany

– Dobra, dość. Idziemy – ruszam chodnikiem prostopadle do rowu, lekko pociągając smycz. Idzie. Może wrócić inną drogą? Może mu po drodze wyjaśnić, że tam nie ma nic niepokojącego? Mam czas na tak długi spacer? A czy na pewno mam u niego aż taki autorytet? Hmmm, wrócę inną drogą…

Chodźmy dalej w świat. Zło nie zając, poczeka. A jak zdechnie, to jeszcze lepiej, nie jestem pamiętliwy. W takich sprawach. Dziwadle, ja poprowadzę…

Na spacerze


Podziel się, udostępnij, skrytykuj, albo pochwal, jeśli wolisz.

Komentarze


W jakiś sposób podobne: