Carpe diem

Carpe diem

autor: augustyn

10.08.2017


Nadal nie ma, a przecież zawsze było. Tak nie być nie powinno. To zła jest zmiana. Bo zmiany dobre też mogą być. Czasami. Rzadko, ale mogą. Na przykład zmiana pustego domu na dom pełny dziwadeł, pustej miski na wypełnioną mięskiem, ogrodowej zielonej nudy na czerń błotnych kałuż na łące. Ta konkretna zmiana jest jednak  zła.
Bo to dziwadło było tu prawie każdego ranka i ustaliłem, że niegroźne jest. Nie wiem, jak pachniało, ale widziałem je tyle razy, że, choć czasami poruszało się dziwnie i bywało głośne, to okazało się spokojne, nieagresywne, życzliwe.

Ogródek

Ogródek

Na trasie naszego spaceru jest ogrodzony nierównym drewnianym płotkiem ogródek. Na końcu ślepej dla samochodów uliczki, przy trasie ścieżki rowerowej i chodniku, którym idziemy w stronę jeziora. Jedna grządka z kwiatami, a pozostałe warzywne. Grządka szczawiu, kilka rządków kopru, rejon cebuli, truskawek, największa część z ziemniakami i prostokąt z innymi drobnymi ziołami i warzywami. Do tego obciągnięta folią drewniana konstrukcja spełniająca funkcję szklarni zapełnionej krzakami pomidorów.

Każdego ranka, czasami jeszcze przed moim wyjściem z Joszkiem, czyli prawdopodobnie chwilę po świtaniu pojawiał się opiekun ogrodu, Ogrodnik. Pojawiał się, czyli konkretnie przyjeżdżał srebrnym Mercedesem limuzyną klasy E. Otwierał bagażnik, wyjmował gumowe buty, na które zamieniał trzewiki, w których przyjechał. I szedł do ogrodu. Zgięty w pół starszy pan z motyką w rękach powoli przesuwał się pomiędzy grządkami. Z wiaderkiem dreptał do rowu, aby zaczerpnąć wody do podlewania. Przykucnięty pełł delikatniejsze rośliny, te, których delikatności nie można zbezcześcić motyką.

Czasami przyjeżdżał z nim jakiś kolega, znajomy, któremu lekką ręką, rozrzutnie rwał świeżą zieleninę. Pakował pełne garście czegoś, czego z daleka nie byłem w stanie rozpoznać, wciskał grube pęki kopru.

Joszko nasz codzienny

Kiedy pojawił się Joszko i zacząłem wychodzić na spacery o nieprzyzwoicie wczesnej porze, powoli, co dnia zamienialiśmy parę więcej słów. Coraz więcej. Zaczęło się od zwykłego, kurtuazyjnego dzień dobry. Przez zgadywanie, czy będzie dzisiaj padać, doszliśmy do rozmówek o psach. O Joszku głównie oczywiście. Pan Ogrodnik okazał się spostrzegawczy.

– On jest ciekawy. Nie tak, jak inne psy. Staje, patrzy, jest ciekawy, obserwuje wszystko dookoła.

– I zapamiętuje – uśmiecham się.

O mnie mówią. O mnie. Wiem to. Domyślam się z tonu, gestów i spojrzeń, bo nie znam zbyt dobrze dziwadłowego języka. Trochę znam. Czasami udaję, że czegoś nie rozumiem, albo nie słyszę, czasami, że rozumiem więcej, niż rozumiem. Zabawy takie.

Joszko zadowolony

O mnie mówią, o mnie.

Każdego kolejnego dnia słyszałem, jakie pan, którego imienia nawet nie znam, widzi zmiany w Joszku. Rośnie, nabiera masy, głos mu się klaruje, nabiera głębi, powagi. Czasami potwierdzałem, czasami coś dodawałem od siebie. Obdarzyliśmy się jakimś rodzajem sympatii. Może to komitywa tego relatywnie małego grona ludzi, którzy wstają wcześniej od większości, bo mają obowiązki, na które sami się zdecydowali. Nie narzekamy, robimy, co należy. On swoje, ja swoje. Czasami dłużej, czasami krócej. Tyle, ile należy. Czasami tylko się mijaliśmy i odmachiwałem do uniesionej znad kierownicy ręki.

Upały

Spekuluję, że on tu kiedyś może mieszkał. Bywało, że rozmawiał z taksówkarzem mieszkającym w domu przylegającym do jego ogrodu. To także starszy pan znany mi jedynie na dzień dobry. Ciągle aktywny, pracujący, dbający o samochód. A może zwyczajnie Ogrodnik poznał go tylko tak, jak mnie. Od słowa do słowa. Muszę Pana taksówkarza zagadnąć i spytać o ogrodowego sąsiada, którego nie widziałem od początku upałów. To już chyba ze dwa tygodnie. Dzisiaj zbliżyłem się do płotu i przez otwarte drzwiczki szklarni zobaczyłem wysokie na półtora, może dwa metry krzaki pomidorów. Wielkie zielone bulwy wiszące wśród zwiędniętych, skręcających się już liści. Liczyłem na to, że się z Ogrodnikiem po prostu mijamy, jednak nikt pomidorów nie podlewał, czyli pomyliłem się. A upały, raz większe, raz mniejsze, wciąż trwają.

Rok, dwa lata temu, widywałem Ogrodnika w dzień. Przyjeżdżał z jakąś starszą kobietą. Pracowali oboje. Ona pielęgnowała rabaty kwiatów, których było chyba więcej niż teraz. On uzupełniał zapas wody w wanience, która stała w rogu ogrodu. Opiekowali się. Ogrodem. Może także sobą, nie wiem. Później zniknęła. Nawet nie wiem kiedy. Nie widziałem jej przynajmniej od jesieni zeszłego roku.

Bachory

Mieszkamy na osiedlu domów jednorodzinnych, gdzie dzieci pojawiają się głównie w wakacje i święta. Zjeżdżają się wnuki. Dzieciaki na wrotkach i rowerkach wrzeszczą i drażnią psy za ogrodzeniami. To wkurza, bo Joszko zaniepokojony co chwilę podnosi alarm. Może jest to jednak jakaś niezbędna przeciwwaga dla znikających starszych ludzi. Na jednym końcu wiszące na płotach klepsydry, na drugim zabazgrane kolorową kredą chodniki.

Rysunki kredą na chodniku

Puśćcie mnie! Puśćcie mnie do nich! Ja też chcę się bawić, biegać, skakać, krzyczeć! Wredne dziwadła nie pozwalają, zamykają, odgradzają, zatrzymują. To takie ludzkie, paskudne, okrutne.
A jednak! Tak! Tak! Leeeecę! Nie bójcie się, gdzie uciekacie? Bawmy się razem. Co tam macie? Co to? Pokaż. Mam. Już moje, Moje. Nie podchodź, nie zbliżaj się. Znalazłem. Teraz moje.

Joszko z konewką

Mam. Nie oddam.

Eksperymentalnie Joszko został wypuszczony za ogrodzenie, do dzieciaków, które już miały z nim jakąś styczność i innych, które się takowej domagały. Podekscytowany Joszko wystraszył je jednak trochę swoim wigorem, więc rozpierzchły się przed nim na boki. Nie zmartwiło go to za bardzo. W przelocie chwycił leżącego na kocu misia i uszczęśliwiony tym odbiegł na bok. Nie spodobało to się jednak właścicielowi misia, więc ruszył w stronę psa. I tu musiała zainterweniować masuriana, bo Joszko uniósł ogon do pionu i znieruchomiał. Jakby nauczył się od Cześka*. Nie podobała mu się perspektywa oddania zdobyczy. Masuriana pouczyła chłopca, jak ma się zachować i kazała Joszkowi oddać misia. I tak właśnie dziecięcy egoizm pozbawił psa szczęścia. Biedny Joszko nie nacieszył się zbyt długo misiem i swobodą poza ogrodzeniem.


* Czesiek to kot, który kiedyś się do nas przybłąkał. Z wyglądu przypominający nieco kota norweskiego, z charakteru zadziora i twardziel. „Biegnie w moją stronę jakiś ujadający pies? Przecież nie będę uciekał.” Czesiek stawiał swój puszysty ogon na sztorc, jak kosynierzy kosy w czasie insurekcji i ruszał na sztywnych nogach na wprost psa. Kto pierwszy wymięknie…

Czesiek

Czesiek – niewiniątko w czasie snu.

Któregoś dnia Czesiek odbłąkał się tak samo, jak wcześniej przybłąkał. A może pies okazał się twardszy od niego?


Podziel się, udostępnij, skrytykuj, albo pochwal, jeśli wolisz.

Komentarze


W jakiś sposób podobne: