
Taki piękny, majestatyczny…
autor: augustyn
03.09.2017
Joszko miota się podniecony pod płotem sąsiadów, za którym pojawiła się szesnastoletnia, głuchawa i ślepa już prawie suczka. Przedstawił nam ją siedzący obok człowiek. Może nowy właściciel, gość może, pracownik, którego czasami spotykaliśmy wieczorami i wymienialiśmy życzliwie kilka słów. Suczka porusza się dość dziarsko, jak na swój wiek, ale nie jest zainteresowana podejściem do płotu i Joszka. Może nie jest świadoma jego obecności? Trudno ocenić. Na podwórko go nie wpuszczę, bo swoim zapałem krzywdę jej zrobi. Odchodzimy więc w końcu.
Popołudniowy spacer nigdy nie jest tak spokojny, jak poranny, kiedy prawie nie ma ssaków mogących zagrażać okolicy. To właśnie o poranku Joszko jest szczególnie sobą – „taki piękny, majestatyczny” – jak stwierdziła kiedyś masuriana. Ale skąd ona to wie? Przecież nawet nie wie, co to prawdziwy poranek.
Na końcu ulicy, gdzie nie ma już domów, ale jest chodnik, jakieś dwie dziewczyny idą z małym pieskiem przypiętym na automatycznej rozwijanej smyczy. My musimy jeszcze przejść spory kawałek, aby skręcić na łąkę, one mogą w każdej chwili. Pies pędzi przed siebie, słyszę świst rozwijanej smyczy. Jedna dziewczyna podbiega za nim, druga zostaje w tyle i coś krzyczy. Operatorka smyczy zatrzymuje się raptownie i odwraca do koleżanki. Linka się kończy i zad psa raptownie wyprzedził głowę. Dobrze, że ma krótkie nóżki i biega wolno, bo rozpędzony na długich jeszcze by sobie kark skręcił.
Joszko jest mocno podekscytowany. Cały majestat rozmazał się na paru ostatnich metrach chodnika. Dziewczyna znowu rusza w naszą stronę, podbiega, coś wrzeszczy do tej leniwej, która zostaje z tyłu. Co to …piii… ma być? Skoro to spacer z psem, to poświęć mu choć odrobinę uwagi. I przestać …piii… drzeć ryja! Nie jesteś w swoim domu.
Przechodzę na drugą stronę, bo na łąkę nie zdążę wejść przed spotkaniem z nimi. Obawiam się, że kiedy piesek na dziesięciu metrach linki bez kontroli dobiegnie do nas, to kręcąc pod nogami uradowanego Joszka, zrobi sobie krzywdę. Wydaje się, że taka cienka link owinięta wokół szyi czy łapy psa to może być kłopot.
No tak. Mogły skręcić na łąkę w każdej chwili, ale musiały leźć tyle czasu chodnikiem w naszą stronę. A może powinienem je zrozumieć? Były zajęte wrzeszczeniem do siebie i próbą uduszenia psa. No rzesz …piii… mać.
Chyba udzieliła mi się ekscytacja Joszka. Tylko że u mnie, jako że nigdy nie byłem i nadal nie jestem „taki piękny, majestatyczny”, to zwykła irytacja jest. Skąd mam wziąć majestat, kiedy właśnie wyciągam torebkę, bo pobudzony Joszko zaczął wypróżniać się na trawnik. Jak zachowasz majestat, kiedy zbierasz gówno do różowej torebeczki; zręcznie zakręcasz, aby górna jej cześć dała się zawiązać w estetyczny supełek? Nawet kiedy trzymając smycz w prawej ręce, lewą ugniesz w łokciu, unosząc w ten sposób dłoń w górę, opuszczając w dół nadgarstek i trzymając w czterech palcach dwa woreczki z psią kupą, kroczysz dumnie wyprostowany, wręcz przeprostowany. Nikt nie da się nabrać, że oto wracasz z zakupów w centrum handlowym, z wielkimi rubinami w foliowych woreczkach. Brak wrodzonego majestatu jest w takiej chwili szczególnie widoczny.
Za zakrętem mijamy dom, za którym, w głębi podwórka, niemrawo poszczekuje przypięty łańcuchem do budy pies. Przystajemy, przyglądamy się, węszymy. Ja i tak nic nie czuję, ale poudawać mogę. Ten pies chyba wzbudza w Joszku przyjazne uczucia. W przeciwieństwie do psa na następnym podwórku. Ten sporej wielkości rudzielec jest wolny od łańcuchów, czy kojców i wykorzystuje tę wolność. Na widok Joszka, ujadając, ze zjeżoną sierścią, zaczyna galopadę wzdłuż ogrodzenia. Z wysiłku i złości szczekanie czasami przechodzi w charkot. Większość takich zachowań wzbudza w Joszku umiarkowane zainteresowanie, czasami obojętność. Ten natomiast pies szczeka do niego jakimiś obelgami chyba, bo w naszego uroczego psa wstępuje demon, imienia którego jeszcze nie poznałem, więc okiełznać nie mogę.
Straszliwy warkot, który teraz Joszko prezentuje, mnie śmieszy, ale zdaję sobie sprawę, że obiektywnie może być przerażający. Pies usiłuje wyrwać się na drugą stronę ulicy, do wrzaskliwego wroga. Ja skracam smycz, blokuję ciałem, napieram, powoli mijając newralgiczny punkt spaceru. Joszko na wszelkie sposoby usiłuje mnie ominąć, obejść, przecisnąć się. Miota się we wszystkich kierunkach. Szczyt ekscytacji.
W pewnym momencie czuję specyficzny zapach, smród właściwie. Rozglądam się i wtedy w polu widzenia pojawia się rozdarcie. Wielka dziura. Pękł jeden z fruwających wokół smyczy w zamieszaniu woreczków z joszkowymi odchodami. I gówno pacnęło na chodnik.
– Kurrrrwa mać! – oburzenie nie pozwala mi tego wypiiiipać. I wypikane nie zrobiłoby na Joszku wrażenia, a tak na chwilę powstrzymał swoje mordercze zapędy i jakby skupił w sobie. Dzięki temu mogłem kolejnym woreczkiem uprzątnąć brąz, który skalał idealną szarość płytek chodnikowych. Oglądam ręce i siebie – miałem szczęście i nie zostałem trafiony.
Kawałek dalej, do śmietnika pod kościołem wyrzucam dzisiejszy urobek i skręcam w kolejną uliczkę. Pies idzie spokojnie, jakby wiedział, że jestem granicznie wkurzony i obawiał się, że przerzucę go przez ramię i zaniosę do domu. Niecałe pięćdziesiąt kilogramów – wkurzony dałbym radę – do domu niedaleko a Joszko nie lubi brania na ręce.
– Czekaj.
Spokojnie, czekam.
– OK. Idziemy.
Dobra, chodźmy.
-Hamuj.
Nie ciągnę, nie ciągnę już. Tak, głaszcz, drap. Chwal gestem i słowem. Zasłużyłem przecie.
Chodnik jest podzielony na ścieżkę rowerową i część dla niezmechanizowanych. Z naprzeciwka jedzie w naszą stronę jakiś chłopak na rowerze. Do rowerzystów Joszko potrafi skoczyć na powitanie, więc profilaktycznie robię parę kroków w prostopadłą uliczkę. Staję i głaszczę go po boku, mówię coś łagodnie, chwalę, że tak grzecznie szedł przez ostatnią minutę. Zajęty przyjmowaniem pochwał odpuszcza zazwyczaj rowerzystom i innym dziwnym tworom.
Powinien nas już minąć, a nie ma człowieka. Przesuwam się tak, żeby między drzewami widzieć ścieżkę. Jest, zjeżdża powoli z pagórka. Stoi na pedałach, prawą rękę wsadził sobie z tyłu w spodnie. W dupę się chyba drapie. Robimy dwa kroki wstecz, powinno starczyć. Zawracam. Nadal nie ma. Może grzebał, grzebał i coś znalazł fajnego?
Tracę cierpliwość. Łatwo mi to dziś przychodzi. Wracam, wyglądam zza żywopłotu. Stoi i rozwija z folii lizaka. No żesz …piii… mać. Przed chwilą dłubałeś sobie tą ręką w dupie, a teraz rozwijasz nią lizaka? Nie masz dziesięciu lat. Masz co najmniej dwa razy więcej!
– Smacznego! – życzę mu w myślach i przechodzę na drugą stronę ulicy.
Irytacja mi się nawarstwiła. To dokładnie ten sam mechanizm, co joszkowa ekscytacja. Zasiane ziarno rośnie podlewane pojedynczymi kropelkami kolejnych bodźców. Dobrze, że to już ostatnia prosta. Zakręt łagodny właściwie. Łuk. A za zakrętem, w oddali, prawie przy naszym domu widzę starszą panią. Sąsiadka. Rzadko wychodzi. Lekko zgarbiona, z długimi, rozpuszczonymi siwymi włosami, szurając kapciami, powoli przesuwa się chodnikiem. Niepokoi Joszka. Zwalniam więc, aby dotrzeć do domu, kiedy minie już naszą bramkę i nieco się oddali.
Zobaczył ją, bo zatrzymała się i zaczęła rozglądać. Wiem, że nie wychodzi często, ale ten dom widzi ze swego okna, w którym często przesiaduje. Widać tylko jej nieruchomą twarz za firankami okna na piętrze. Pewnie niektórzy rodzice straszą nią dzieci: Baba Jaga z opuszczonego domu. Robi wrażenie babinka. Na Joszku niestety też. Dość mam już tego spaceru.
Wkurzony jestem mocno. Nie – nie na Joszka, nie – nie na ludzi, mają prawo robić, co chcą i jak chcą, żyją po prostu. Wkurzony jestem na siebie, na swoje lenistwo. Na to, że nie pracuję, ucząc psa właściwych zachowań. Na to, że łatwo odpuszczam po kilku spokojnych spacerach. Wiem, że za chwilę to się będzie na mnie mścić, ale lenistwo ma jakiś nieodparty urok. Postanawiam z tym skończyć. Z lenistwem, nie ze spacerami. Który to już raz?
Komentarze
W jakiś sposób podobne:
Kategorie:
